Artykuły

Iść na wybory?

Za kilkanaście dni mamy wybory parlamentarne, może najważniejsze od 1989 roku. Od wielu miesięcy pełno o nich w mediach, w Internecie, w codziennych rozmowach. Słyszymy, czytamy, kto z kim, przeciwko komu się sprzymierzył, kto z kim się nie dogadał. Ogłoszenie jedynek na listach wywołało emocje równe losowaniu grup na eliminacje piłkarskiego Mundialu. Wybory, wybory, wybory, a jakie miejsce w tym wyścigu partii i polityków mają wyborcy? 

Kiedyś prowadzący wojny władcy potrzebowali ludzi/poddanych jako „mięsa armatniego”.

A że wojowali często, to i często go potrzebowali. Teraz politycy potrzebują obywateli jako „mięsa wyborczego”. A, że wybory są raz na cztery lata, to tylko raz na cztery lata przypominają sobie o wyborcach. Wtedy zewsząd słyszymy Idźcie na wybory!  - od polityków, od dziennikarzy, od księdza proboszcza, od organizacji pozarządowych, zewsząd. Ale pomimo tych nawoływań i upomnień obywatele coraz częściej na wybory nie chodzą. Różnie z tym jest w poszczególnych krajach, ale tendencja spadkowa jest powszechna. Dla 28 krajów Unii Europejskiej średnia frekwencja wyborcza, wyliczona dla ostatnio przeprowadzonych wyborów do ich parlamentów krajowych, wyniosła 66,5 % - to  aż 13,6 % mniej niż w roku 1990.  Najniższa jest w Rumunii (41.8%), a najwyższa na Malcie (93%).  W grupie krajów o najwyższej frekwencji wyborczej są Malta,  Szwecja, Dania, Luxemburg i Belgia, a  kraje o frekwencji najniższej to Słowenia, Rumunia, Portugalia, Polska, Litwa i Bułgaria.

 

Tyle statystyki. Czy wysoka frekwencja wyborcza świadczy o wysokiej jakości demokracji?  - sprawdźmy to na przykładzie Danii i Hiszpanii, krajach o ponadprzeciętnie wysokim (na tle innych krajów UE) udziale obywateli w wyborach.

 

Duńczycy mają duże zaufanie do polityki i polityków oraz wysoki wskaźnik zadowolenia z demokracji. Chodzenie na wybory jest tam nadal uważane za obywatelski obowiązek. Mają też niski, bo zaledwie

2-procentowy próg wyborczy, co znacznie ułatwia zdobywanie mandatów do parlamentu (Folketingu)  małym partiom. To z kolei daje wyborcom możliwość znalezienia czegoś dla siebie  w szerokiej ofercie politycznej i zachęca ich przez to do udziału w wyborach. Na tamtejszej scenie politycznej konkuruje ze sobą duża liczba partii, od lewa do prawa. 

 

Także w Hiszpanii jest dużo partii politycznych, ale – w przeciwieństwie do Danii – wykazują one znikomą gotowość do współpracy i kompromisu. Po wyborach parlamentarnych w 2015 nie potrafiły omal przez rok stworzyć koalicji rządowej. Pomimo wysokiej frekwencji wyborczej w ogóle, pośród młodych wyborców jest ona najniższa w całej Unii Europejskiej i jak dotąd politykom nie udało się temu zaradzić     

 

Przez pewien czas niektórzy politolodzy uważali, że obniżająca się frekwencja wyborcza świadczy o dojrzewaniu demokracji, a przesadne próby mobilizacji wyborców mogą mieć niedobre skutki. Na dowód tej tezy przypominano ostatnie wybory w Republice Weimarskiej, kiedy to dzięki wielkiej mobilizacji osiągnięto bardzo wysoką frekwencję, ale okazało się, że najskuteczniej zmobilizowali się wyborcy NSDAP i to ta partia wgrała wybory do Reichstagu.  Teraz przeważa jednak troska i zaniepokojenie systematycznie spadającą frekwencją wyborczą i coraz intensywniej w całej Europie bada się grupę obywateli niechodzących na wybory; kim oni są, dlaczego nie głosują?  Jak ich skłonić, żeby głosowali? Wiąże się z tym także ważny problem: jakie są polityczne skutki słabej frekwencji wyborczej?  Odpowiedzi na te pytania tyle, ile badaczy problemu, czyli sporo. 

Co do jednego, badacze są zgodni: coraz mniejsza frekwencja wyborcza jest dowodem na głęboki kryzys demokracji przedstawicielskiej.  Najczęściej jako przyczynę absencji wyborczej wymienia się zniechęcenie do polityki i partii politycznych. Nawet w tak stabilnej demokracji jak Niemcy, rządowi ufa zaledwie 66% procent obywateli, a partiom politycznym nie ufa aż 82%.  Spora część Europejczyków w ogóle nie interesuje się polityką. Udział w wyborach nie jest już uważany za obywatelski obowiązek, spada przywiązanie/lojalność wobec własnej partii politycznej. Pośród głosujących rośnie liczba tych, którzy podejmują decyzje w ostatniej chwili i przeważnie stawiają na kandydatów niezależnych.  Portret wyborcy jest dość podobny we wszystkich krajach europejskich. Wedle zeszłorocznych badań SWPS, Uniwersytetu Humanistycznego „uczestnictwo wyborcze ma w Polsce związek ze strukturą społeczną. Okazuje się najmocniej związane z płcią (kobiety głosują mniej chętnie), wiekiem (najczęściej głosują osoby w średnim wieku, młodzi i starsi rzadziej), wykształceniem (im wyższe, tym częstsze uczestnictwo), zamożnością (biedni są bardziej bierni) i częstotliwością praktyk religijnych (regularnie praktykujący chętniej głosują)”.

 

Frank Decker, politolog, profesor z Friedrich-Wilhelms-Universität Bonn zwraca uwagę na problem reprezentatywności wybieralnych gremiów (parlamentów różnych szczebli) i tworzonych przez nie rządów. Im mniejsza frekwencja tym mniejsza liczba głosów/wyborców, na którą  może się powoływać rząd. Problem zaostrza się jeszcze przy nieproporcjonalnych systemach wyborczych, w których wiele głosów całkowicie lub częściowo się marnuje (nieosiągnięcie progu wyborczego).

Za rządzącą większością parlamentarną może wtedy stać (liczbowo) tylko niewielka mniejszość wyborców. Jeśli do tego wyborcy z marginalizowanych warstw społecznych nie pójdą głosować, ich interesy w ogóle nie są reprezentowane, bo politycy i partie nie będą się nimi zajmować.  Za to zainteresują się nimi populiści, którzy twierdzą, że mają proste rozwiązania nawet najtrudniejszych problemów. Populistyczne, nacjonalistyczne partie są już w całej Europie, ich przedstawiciele zasiadają w wielu parlamentach krajowych, także w nowowybranym, europejskim. 

Politolodzy są zgodni, że konieczne są reformy prawa i systemu wyborczego, żeby tych zmarginalizowanych niegłosujących wyborców odzyskać dla systemu politycznego. Zaniechanie tego może doprowadzić nie tylko do umacniania się populizmu i nacjonalizmów, ale nawet do niepokojów społecznych.

Jest kilka pomysłów na większą frekwencję wyborczą. Niewątpliwie najskuteczniejsza jest szeroko zakrojona edukacja polityczna/obywatelska - częścią takiej edukacji są niewadliwie lekcje etyki. Ale to żmudna i kosztowna droga, zaczynająca się od przedszkola. Niestety, nierzadko zamiast edukacji jest to indoktrynacja, jak choćby teraz w Polsce.   Innym sposobem jest obowiązek głosowania.  Jest tak w kilku krajach, na przykład w Australii, Brazylii, Lichtensteinie, Turcji.  Jest też w Belgii, ale tam za niepójście na wybory nie ściąga się już ustawowo przewidzianej kary 50 Euro; mimo to około 90% obywateli chodzi na wybory. 

 

Czy obowiązkowe glosowanie wzmacnia demokrację? – sądząc do Turcji i Brazylii raczej nie.

Padają też propozycje, żeby liczba parlamentarzystów zależała od frekwencji wyborczej. Im mniejsza, tym mniej posłów. Miałoby to zachęcić polityków do większego zaangażowania się w pracę z wyborcami.

 

Ciekawe badania zrobili Christopher Bryan i Gregory Walton z Uniwersytetu Stanforda przed wyborami prezydenckimi 2008. Mianowicie próbowali ustalić, jak najlepiej zwracać się w kampanii do wyborców. W trzech turach badań przepytali kilkaset osób i wyszło im, że zawołanie „Zostań wyborcą” skutkowało 90%-ową frekwencją wyborczą, podczas gdy wezwanie „Głosuj” tylko

79%-owym odzewem. Ludzie lubią być zagadnięci, zauważeni osobiście, a nie być tylko bliżej nieokreślonym tłumem, co to ma iść na wybory.

 

Bardzo ciekawy jest pomysł zastąpienia wyborów losowaniem reprezentantów narodu. Jeśli nie całkiem zastąpić, to robić tak przynajmniej przy odejmowaniu szczególnie ważnych, kontrowersyjnych  decyzji. Przekonywał do tego David Van Reybrouck, belgijski pisarz i dziennikarz w rozmowie z Jackiem Żakowskim opublikowanej niedawno w „Polityce”.  Tak zrobiono między innymi w Irlandii w celu rozstrzygnięcia, czy pary gejowskie mogą brać ślub. Politycy nie chcieli, ale też bali się podjąć taką decyzję, a referendum, akurat w takiej sprawie, w mocno katolickim kraju mogłoby podzielić i zantagonizować społeczeństwo. Do udziału zaproszono przedstawicieli wszystkich grup społecznych. Na końcu wybrano 99 osób tak, żeby byli wśród nich ludzie w różnym wieku i z różnych środowisk; od gospodyni domowej po profesora uniwersytetu, od robotnika po menedżera. Przez wiele tygodni spotykali się w Dublinie, wysłuchiwali ekspertów, ale też ostro oponujących przedstawicieli Kościoła, debatowali, szukali konsensusu. Wynik: 80% wylosowanych obywateli powiedziało TAK!

 

Póki te, czy inne wynalazki wyborcze zaczniemy próbować w Polsce, upłynie sporo wody w Wiśle. Zatem zawołajmy za Christopherem Bryanem i Gregorym Waltonem:  Obywatelu, zostań wyborcą!

 

 

Andrzej Wendrychowicz

Wszystkie publikowane na stronie teksty objęte są licencją creative commons 3.0, o ile w tekście nie zaznaczono inaczej. Zezwala się na ich wykorzystanie do celów dydaktycznych z uznaniem praw autorskich i każdorazowym wskazaniem źródła. Serwis korzysta z plików cookies.

Szukaj