Demokracja z założenia ma być ustrojem ludzi wolnych. Czym jednak jest ta wolność? Co ona właściwie oznacza? W najprostszym ujęciu wolność znaczy tyle, co możliwość robienia tego, co się chce. Mieszkam, gdzie chcę, pracuję, gdzie chcę, mówię, co chcę – nikt nie stoi mi nad głową i nie decyduje za mnie, co mam robić.
Wedle niektórych taka wolność - i ustrój na takiej wolności oparty - jest najlepszy z możliwych. Kiedy każdy może robić, co chce i nic nikogo nie ogranicza, wtedy wszyscy wykorzystują w pełni swoje możliwości – i wszyscy są zadowoleni. Czy to jednak jest takie proste? Co w przypadku, gdy mój współplemieniec uzna, że zasady ruchu prawostronnego są ograniczeniem jego wolności i postanowi jechać samochodem lewą stroną? Albo odmówi obowiązkowego szczepienia się przeciw chorobom zakaźnym, zwiększając przez to w całym społeczeństwie ryzyko zarażenia się takimi chorobami?
Ustrój oparty na takiej wolności nie byłby demokracją – szybko przekształciłby się w anarchię, gdzie najsilniejsze jednostki realizowałyby swoją wolność kosztem słabszych. Byłaby to prawdziwie darwinowska dżungla, w której przetrwaliby tylko nieliczni, bezwzględni egoiści.
W cywilizowanym społeczeństwie pewne ograniczenia wolności indywidualnej są więc niezbędne, by mogło ono sensownie funkcjonować. Taką zdroworozsądkową zasadą ograniczającą, przypisywaną liberałom, jest to, że granicą wolności jednej osoby jest wolność pozostałych osób. Czyli moje działania nie mogą ograniczać wolności innych członków społeczności. Nie mogę więc uznać dobrowolnie, że od dziś jeżdżę lewą stroną albo się nie szczepię, gdyż naraża to na szwank wolność i dobrobyt innych ludzi.
Zasada ta wymaga jednakowego traktowania każdego człowieka w tych samych okolicznościach – bez względu na to, kim są ci ludzie (jakiej są płci, jakiego koloru skóry, jakim mówią językiem czy w co wierzą). Wolność musi więc iść w parze z równością wobec prawa - obie tworzą fundamenty tzw. liberalnej demokracji.
Czy wolność jednostki i równość zasad są jednak wystarczające do tego, by demokracja efektywnie działała? Czy to, że jestem wolny i mam do czegoś prawo, oznacza, że mogę robić wszystko, co zechcę (pamiętając o tym, by nie szkodzić innym członkom społeczeństwa)? Niekoniecznie. Przykładowo, mam prawo polecieć w kosmos. Czy jednak faktycznie mam możliwość odbycia takiego lotu? To, że mam jakieś prawo, nie oznacza jeszcze, że mam możliwość jego realizacji – mogę nie mieć ku temu odpowiednich środków (lot w kosmos można sobie wykupić), albo odpowiedniego wykształcenia (mógłbym zostać astronautą i zostać wysłany w kosmos), albo nie mam dostępu do informacji (może gdzieś przygotowywana jest wyprawa w kosmos dla ochotników?). Takie prawo, bez możliwości jego realnego wykorzystania z powodu jakichś moich braków, jest dla mnie martwe i bezużyteczne. Jeśli więc pojawiłby się ktoś, kto chciałby je ode mnie wykupić za jakieś wymierne korzyści, przyjąłbym ofertę bez wahania. Gdybym nie dysponował kapitałem finansowym, kulturowym czy społecznym, to mógłbym sprzedać też inne, bezużyteczne dla mnie prawa – jak wolność słowa czy prawa wyborcze.
Wolność jednostki i równość zasad to za mało, by demokracja działała z korzyścią dla wszystkich obywateli. Taka jest natura rzeczy, że nie rodzimy się równi – niektórzy są bogaci, niektórzy biedni, są ludzi mniej i bardziej inteligentni, są ludzie z szerokimi koneksjami i są ludzie zupełnie przeciętni i nieznani. Jeśli dla tak różnych ludzi zastosujemy jednakowe zasady – najsłabsi będą najczęściej tymi przegranymi. To tak, jak by na ring bokserski wypuszczać zawodników wagi piórkowej, by mierzyli się z bokserami wagi ciężkiej. Poza nielicznymi przypadkami, największe szanse na zwycięstwo mają ci silniejsi. Paradoksem demokracji liberalnej jest więc to, że chociaż bazuje na założeniu równości między ludźmi, prowadzi w efekcie do pogłębiania się nierówności między nimi. Coraz mniejsza liczba ludzi ma możliwości egzekwowania swoich praw obywatelskich, dla pozostałych stają się one coraz bardziej niedostępne i abstrakcyjne. I mogą być skłonni z nich zrezygnować dla bardziej przyziemnych i osiągalnych rzeczy.
By temu przeciwdziałać potrzebny jest trzeci fundament ustroju demokratycznego – obok wolności jednostki i równości zasad musi istnieć mechanizm wyrównywania szans. Istnieje on zresztą w mniejszym lub większym stopniu w każdej dojrzałej demokracji, np. pod postacią opieki społecznej czy stypendiów dla ubogiej młodzieży. To właśnie ten poziom, w jakim państwo powinno interweniować i wyrównywać szanse ludzi gorzej sytuowanych, jest głównym punktem sporów między różnymi partiami politycznymi. Partie liberalne i konserwatywne kładą nacisk na to, że skoro stanem naturalnym jest to, że ludzie nie są równi, to nie powinno się tego zmieniać (równość zasad jest ważniejsza od równości szans). Partie lewicowe głoszą, że skoro człowiek ma możliwość korygowania i poprawiania natury, to powinien z tej możliwości korzystać (równość szans jest ważniejsza od równości zasad). Najlepszy jest zapewne kompromis między tymi dwoma stanowiskami, który powinien być wypracowywany w otwartym dialogu między zwolennikami różnych opcji. I tu właśnie niezbędna okazuje się demokracja ludzi wolnych.
Marcin Szost (1976) - ekonomista, analityk, autor tekstów na Blog Polska (blogpoland.blogspot.com).