Jak już pisałam monopol na edukację we Francji odebrała kościołowi Rewolucja Francuska oraz osoby i okoliczności jej towarzyszące. Dziś szkoła nie tylko jest publiczna, czyli prowadzona przez państwo, a nie kościół, ale również nie ma w niej mowy o nauce religii. Tym bardziej, iż od, zamierzchłych już dla nas, czasów Rewolucji, Francja stała się krajem wielowyznaniowym i wieloreligijnym (w związku z koloniami). Gdyby chcieć iść za głosem większości, w mojej dzielnicy, dzieci uczyłyby się w szkole Koranu! Nie wiem, czy nie połowa Paryżan to muzułmanie. Mamy też sporo ludności hinduskiej zaś Francuzi „od pokoleń” (mniej lub więcej) są najczęściej zupełnie laiccy, a wręcz, po prostu, niewierzący. Dlatego nawet w szkołach prywatnych, w których, jak pisałam, istnieje możliwość chodzenia na religię, znajdziemy dzieci, które z żadnym wyznaniem nie mają zgoła nic wspólnego.
Różnica z polską rzeczywistością jest tak ogromna, że nawet najtęższe racjonalistyczne polskie umysły nie dowierzają mi, przekonane, że francuskie dzieciaki dokądś tam jednak po szkole biegają na lekcje religii. Otóż nie biegają. Statystycznie, bo przecież te 300 000 osób, które manifestowało pod katolicką banderą przeciw małżeństwom jednopłciowym, gdzieś swoje dzieci religijnie kształci.
Wróćmy do korzeni. Otóż, gdy Rewolucja wyszarpnęła szkołę z wyznaniowych szponów, wprowadziła system edukacyjny, który pewnie w dzisiejszych warunkach nazwalibyśmy „kompromisem” z kościołem, a który w ówczesnych czasach był tylko normą, rzadko kto pozwalał sobie na bycie ateistą lub deistą, a i to tylko w sferach nie tyle wyższych, co wyżej myślących. Ludu nikt nie przekabaci z dnia na dzień i odbieranie im wielowiekowej religii byłoby nonsensem i biczem na siebie kręconym. Chodziło o uświecczenie prawa i struktur ogólnie i odgórnie, a nie o zmianę mentalności. (Nawiasem mówiąc przypomina mi to Amerykanów, którzy myśleli, że po ich wkroczeniu do Afganistanu, kobiety wskoczą w bikni. I nie, żebym broniła burki!) Dlatego wprowadzono następujący rytm szkolny, aktualny do dziś: poniedziałek, wtorek, przerwa, czwartek, piątek, sobota do południa. Od tamtego czasu nastąpiły różne zmiany, wolny był kiedyś czwartek, od kilku lat nie ma już w podstawówkach pracujących sobót, a od następnego roku mają dzieci chodzić w środy do południa. Chodzi jednak o to, że ów wolny dzień miał być czasem, wykorzystanym na lekcje katechizmu. Najśmieszniejsze jest to, że zapytajcie dziś jakiegokolwiek Francuza, jaka jest geneza tego wolnego dnia, to laicki od stóp do głów obywatel tego kraju (dowodem mój małżonek) idzie w zaparte, iż chodzi tylko i wyłącznie o odpoczynek dziatwy. Nie mieści im się po prostu w głowie po 230 latach, że można było dać dzieciom dzień wolny, na co, jak co, ale naukę religii?!
Oczywiście zdarzają się dzieci na takowąż uczęszczające. Jednak uwaga! Nawet katolickie szkoły prywatne mają problemy z personelem! Często w przedszkolach i podstawówkach „wykładowcami” (znam osobiście) stają się rodzice, poświęcający swój czas dzieciom. Inna rzecz, że tutaj, jak już ktoś chodzi na religię, to albo jest, wybaczcie wyrażenie, katolickim, prawicowym oszołomem w stylu protestujących przeciw ślubom LGBT (nawet francuski krk odciął się od nich któregoś razu), albo szczerze wierzącym chrześcijaninem (katolikiem lub protestantem – to najczęściej spotykane tu warianty). No i faktycznie wierzące dzieciaki ze szkół publicznych (prywatne mają w planie lekcji, jeśli kto chce) chodzą sobie na tę religię np. w wolną środę, albo w sobotę, a „nawet” (jak podkreśla jedna z oficjalnych stron www kościoła) w niedzielę. Hierarchia kościelna zdaje sobie sprawę, iż środy poświęcają rodzice najczęściej na zajęcia artystyczne, sportowe, lub po prostu pozostawiają dzieci w domach społecznych, bo pracują, lawiruje, więc i dostosowuje się jak może, do potrzeb społeczeństwa. Które w niewielkiej części korzysta, więc plakaty zachęcające do uczęszczania na lekcje religii spotyka się rozwieszone po mieście. Podam jako ciekawostkę, iż kościół płaci „plakatobiorcom”, jak na przykład małemu sklepikowi pod moim blokiem, prowadzonemu przez… dwóch czarnych muzułmanów. Pecunia non olet, jak powiedział pies policyjny w dniu wypłaty.
Inaczej trochę ma się sprawa z lekcjami religii u tych ostatnich zresztą. W związku z tym, iż Koran nie jest tłumaczony na francuski, ani języki afrykańskie, jego wyznawcy zmuszeni są znać arabski, żeby się połapać we własnym wyznaniu. Dlatego niektórzy koledzy i koleżanki mojej córki z klasy biegają w soboty i niedziele na lekcje zarazem arabskiego i religii do pobliskiego meczetu. Obserwuję jednak, iż coraz więcej Afrykańczyków kultury islamskiej nie przywiązuje uwagi do religijnych szczegółów i nie mówi w ogóle po arabsku, w przeciwieństwie do Arabów i ich potomków. Ci ostatni potrafią nie puścić dzieciaka ze szkołą do teatru, bo sztuka w jakiś mistyczny sposób nie odpowiada ich zapatrywaniom. Piszę „mistyczny”, bo zdarzyło mi się to, w czasach przedszkola mojej córki i do dziś nie pojęłam, co złego było w spektaklu o zwierzątkach.
Religijni żydzi najczęściej prowadzają swoje potomstwo do (niekoedukacyjnych) szkół wyznaniowych (na kontrakcie lub nie z Ministerstwem Edukacji), mają więc raczej kwestie nauki religii z głowy. Raz jeden spotkałam się z potomkami polskich, skądinąd, żydów w szkole publicznej. Była to jednak rodzina typu statystyczny Polak katolik XXI wieku – obchodząca święta, ale też i obchodząca świątynię… z daleka. Dzieci uczyły się hebrajskiego pod wpływem mieszkającej w Tel Avivie babki, która, znacznie bardziej kulturowo nakierowana, zabroniła kiedyś wnukowi ćwiczyć na skrzypcach zadany utwór Hendla, skomponowany na Boże Narodzenie.
Trudno pisać o lekcjach religii hinduistów. Istnieją, choćby dlatego, że ich spotkania mają funkcję bardzo społecznościową. Z trzech dużych przybyłych do Francji wiar i populacji (judaizm, islam, hinduizm), hinduiści są najmniej zintegrowani z kulturą (a co gorsza – językiem!) tego kraju. Z jednej więc strony, ich religia praktykowana jest w dużej mierze (podobnie jak w Indiach) w warunkach rodzinno-domowych (istnieje niezliczona mnogość wariantów tego, co Europa zbiorczo nazwała hinduizmem, a podstawową jednostką religijną jest rodzina), z drugiej zaś, istnieje (widuję plakaty) sporo spotkań trochę typu „hinduski dom społeczny”. Na ich barwne świąteczne procesje przychodzi wielu innowierców (w tym my), których przyjmują z otwartymi ramionami nawet w swoich świątyniach.
W każdym razie, kompletnie nierealne jest, aby którakolwiek z religii wprowadziła do szkoły publicznej swoje obyczaje, święta, nie wspominając o naukach! W ramach laickości nie praktykuje się też obchodzenia czy prezentowania świąt różnych wiar, mogą zdarzyć się świeckie symbole typu choinka (często kupowana przez niechrześcijańskie rodziny na prośbę dzieci), ale już nawet malowanie jaj na Wielkanoc zbyt mocno kojarzy się tu z kościołem (zupełnie niesłusznie, to prastary pogański obyczaj!) i zostało od lat zaniechane. Pozostaje fakt, iż od wieków wolne są od pracy jedynie święta chrześcijańskie, na co jednak, co ciekawe, nikt nie narzeka, a szkoły, a nawet zakłady pracy, potrafią pójść ludziom na rękę.
Agnieszka Abémonti-Świrniak – romanistka, tłumaczka i nauczycielka; od blisko 10 lat mieszka z rodziną we Francji (Paryż). Prowadzi „Rodzicielską Biblioteczkę Laicką” http://robila.overblog.com , publikuje w „Faktach i Mitach”.